Dyskusyjny Klub Książki poleca...
Czerlonka Leśna, Hajnówka, 2014-12-08
Trzeba być człowiekiem 1)
(Stefan S. i większość pracowników
kontraktowych z Islandii, w okresie
kryzysu ekonomicznego
w latach 2007 – 2009)
I znowu o miłości, ale inaczej – „I była miłość w getcie”
(wspomnienia Marka Edelmana spisane przez Paulę Sawicką)
Wygląda na to, że większość lektur w DKK zadanych nam przez panie modelatorki będzie odnosić się do miłości. W pewnym sensie wyjątkami od tej reguły były powieść Umberto Eco („Cmentarz w Pradze”) oraz reportaż Collina Thubrona „Przez Syberię”, ale cała reszta przeczytanych książek, począwszy od zbioru opowiadań Alice Munro „Zbyt wiele szczęścia” poprzez „Obok Julii” Eustachego Rylskiego, a nawet „Ciemno, prawie noc” Joanny Bator, traktowała o miłości, o różnych jej rodzajach i aspektach. Wydawać by się mogło, że w dziedzinie odkrywania miłości w literaturze nic już nas nie zaskoczy. A jednak zrobił to Marek Edelman przy współudziale Pauli Sawickiej. Jego wstrząsające opowiadanie o getcie i mieszkających tam ludziach oraz ich zachowaniach w obliczu stale grożącej śmierci porusza do głębi każdego. Trudno powiedzieć, jak my byśmy się czuli, gdybyśmy urodzili się jako przedstawiciele narodu przeznaczonego na zagładę. Jak żylibyśmy na co dzień po „aryjskiej” stronie widząc, że ludzie przyglądają się nam i oceniają nasz wygląd pod kątem przynależności do narodu, który nie ma prawa istnieć i zadają sobie pytanie: „jak to się dzieje, że ten człowiek jeszcze żyje”. Marek Edelman w swojej swoistej spowiedzi, którą zanotowała Paula Sawicka próbuje opowiedzieć o warunkach, które panowały w getcie warszawskim. Powstała jeszcze jedna opowieść o gehennie narodu żydowskiego w czasie II wojny światowej.
Wiele jest już takich opowieści w literaturze, filmie, sztukach teatralnych a nawet w piosenkach ulicznych pochodzących z tamtego okresu. Ale ta opowieść różni się od tamtych. Na tle getta – dzieci umierających z głodu na ulicach na oczach zobojętnianych przechodniów (również oczekujących śmierci), policjantów żydowskich polujących na przypadkowe osoby (bo jak nie złapią pięciu Żydów, sami pójdą do gazu), łapanek organizowanych losowo w różnych częściach getta, gwałtów na młodych Żydówkach popełnianych publicznie, przez rozwydrzone, bezkarne, hitlerowskie żołdactwo, czy też nocnych rajdów i uprowadzeń ludzi bezpośrednio z ich mieszkań po to, by rozstrzelać ich w bramie domu, z którego ich porwano – na tle tych wszystkich okropności przewijają się krótkie historie o uczuciu jakie człowiek żywi czasami do innego człowieka.
W tej całej rzeczywistości, wytworzonej przez rasę nadludzi, rzeczywistości zmierzającej do upodlenia człowieka, miłość była jedyną odpowiedzią na terror i szaleństwo śmierci. To uczucie, było jedynym schronieniem, ucieczką od tej rzeczywistości, od holocaustu – zagłady. Właśnie miłość dawała poczucie pewności, że jeszcze jest się człowiekiem i chociaż często uczucie to kończyło się na Umschlagplatz i wejściem do wagonów wyjeżdżających do obozów koncentracyjnych, warto było je przeżyć, mimo głodu, okupacyjnego terroru i śmierci zagrażającej na każdym kroku.
O tym właśnie jest ta opowieść. Jest to opowieść optymistyczna, chociaż miejscami przerażająca. Marek Edelman snuje ją na pozór beznamiętnie. Na przykład: „ona go pokochała, a on ją. Była w ciąży, ale jak ich pędzono na Umschlagplatz, jakiś esesman wycelował w jej brzuch i strzelił. Chłopak próbował ręką zasłonić jej brzuch, ale to nic nie pomogło. Pocisk rozszarpał mu tę rękę i ona umarła na ulicy, a jego załadowali do wagonu. Koniec. Kropka.” Tak autor kończy większość opowiadań zawartych w książce. Ten koniec i takropka.
Gdzie tu optymizm? Może właśnie w tym, że Czytelnik odnosi nieprzeparte wrażenie, że trzeba się poświęcać miłości zwłaszcza w czasach trudnych do wytrzymania. Im cięższe czasy – tym większa potrzeba tego poświęcenia. Ten pogląd wydaje się podzielać autor przedmowy, Jacek Bocheński, który miał do czynienia z Markiem Edelmanem jako lekarzem, który leczył mu żonę. Marek Edelman nazywa sam siebie „bezczelnym Żydem”. Może właśnie ta bezczelność połączona z miłością do rodzaju ludzkiego sprawiła, że przeżył likwidację getta i powstanie warszawskie. I tę swoją miłość, po wojnie, ukierunkował na ludzi lecząc ich dolegliwości i przedłużając wielu swoim pacjentom życie, którego wartość doceniał jak mało który lekarz.
Można snuć domysły, jak doszło do holocaustu. Autor niniejszej recenzji spotkał się nawet ze stanowiskiem, że Żydzi sami sobie byli winni, bo się odseparowali od społeczeństw, pośród których przyszło im żyć, mieszkać, pracować, kochać się i rodzić dzieci. Kłam tej absurdalnej teorii, wysnutej przez chorych z nienawiści szowinistów, zadaje fakt, że wielu znanych Niemców, Francuzów, Polaków, czy Włochów było z pochodzenia Żydami. Ich nazwiska rozsławiły kraje, w których mieszkali. I nie separacja, którą zarzucają im niektórzy była przyczyną nienawiści prowadzącej do zagłady, ale fakt, że byli w mniejszości. Podobny los spotkał Ormian mieszkających w Turcji, oraz niektóre plemiona indiańskie, obecnie znane już tylko z nazwy, zamieszkujące niegdyś tereny Stanów Zjednoczonych i Kanady. Sugestię o zagrożeniach wynikających dla mniejszości narodowych żyjących pośród dużych liczebnie społeczności podał w swoim „Cmentarzu w Pradze” Umberto Eco (genialna, niesamowita książka). Według niego, za prześladowaniami mniejszości narodowych kryje się niekorzystna sytuacja ekonomiczna w danym kraju. Niezadowolenie z tej sytuacji wykorzystywane jest przez kręgi sprawujące rzeczywistą władzę, lecz niewidoczne dla ogółu społeczeństwa. Te właśnie kręgi, chroniąc widoczną władzę tak, jak chroni się parawan, za którym można się ukryć, ukierunkowują niezadowolenie społeczeństw w kierunku mniejszości narodowych. Tak się złożyło, że właśnie Żydzi byli w większości krajów europejskich mniejszością i w tych krajach skierowano na nich „gniew ludu”. Czy jednak bycie w mniejszości jest wystarczającym powodem, by powstał holocaust? Bynajmniej! Musi być spełniony jeszcze jedne warunek, o którym poniżej.
W dzisiejszych czasach, zagłady jakichś narodów są na porządku dziennym. Odbywają się na naszych oczach. Media przynoszą co chwilę przerażające wieści z sudańskiego Darfuru. Codziennie niemal można przeczytać o eksterminacji plemion nieposłusznych wobec władzy w Demokratycznej (?!) Republice Konga. W Sri Lance (dawn. Cejlon) tamilskie tygrysy regularnie posuwają się do rzezi syngaleskiej ludności. Można się też dowiedzieć (a to jest już co najmniej dziwne w świetle faktów historycznych i właśnie holocaustu!) o morderczych akcjach izraelskiej armii wobec Palestyńczyków, którzy bezskutecznie, od lat, próbują poprawić swoja sytuacje ekonomiczną w Izraelu zdominowanym przez potomków ludzi, którzy przeżyli holocaust (!!!). O tym wszystkim można przeczytać w Internecie. Pewnie, że można. Ale co z tego, skoro nikogo to nie obchodzi, a jeżeli już – to jako ciekawostkę, jako tak zwany news. Świadczy to o tym, że nie powszechny dostęp do informacji jest warunkiem zapobieżenia kolejnym zagładom, ale masowy sprzeciw. Ba! Łatwo powiedzieć. Właśnie powszechność tego typu informacji jest przyczyną zobojętnienia wobec prześladowań. Zobojętnienie nasze trwać będzie tak długo, dopóki sami, przebywając jako imigranci na „nienaszej” ziemi obiecanej, nie staniemy się ich celem. Ale wtedy może być już za późno. Na protest wobec faktu, że nas ktoś, gdzieś prześladuje, nie możemy liczyć. Oczywiście, wszyscy o tym się dowiedzą ze środków masowego przekazu, ale nie miejmy złudzeń: nikt, ale to nikt, nie kiwnie nawet palcem w naszej obronie, chyba, że nasza egzystencja będzie w jakiś sposób związana z czyimiś korzyściami materialnymi. Tak to wygląda. „Koniec. Kropka” – chciałoby się powtórzyć za Markiem Edelmanem i Paulą Sawicką.
Brutalna rzeczywistość naszych czasów narasta. Ale: „Trzeba być człowiekiem”. Tak mawiają ci, którym nagle się pogorszyło w krajach, gdzie przebywają, a wśród nich dobry kolega autora recenzji, Stefan S., cieśla znamienity, zbrojarz-betoniarz, murarz zawołany, dekarz itd. Takie też jest przesłanie książki. Trzeba być człowiekiem. Można zaakcentować dowolne słowa z tej sentencji, albo też z naciskiem na każde z tych słów, wypowiedzieć to zdanie w całości. Tak, trzeba. To proste. Lecz jak powiedziałby dzielny wojak Szejk:
- To takie proste, że aż niewyobrażalnie trudne – po prostu niewykonalne.
Może jednak warto przynajmniej spróbować?
Adam Klupczyński.